W ramach wyjaśnień.

Na tym blogu zamieszczam swoje one-shoty, które są zamawiane na Facebookowej stronie Opowiadania o HP.

Dlaczego?

Jeżeli nie masz facebooka lub po prostu chcesz zachować dyskrecję możesz tutaj zaglądać i nawet zamawiać u mnie one-shoty właśnie tu.

wtorek, 19 sierpnia 2014







Severus Snape i Peter Pettigrew / Jamie

Nareszcie koniec egzaminów. Przez cały tydzień była piękna pogoda, ale wreszcie, gdy mógł odpocząć na błoniach niebo poszarzało a nad jego głową zawisły ciemne chmury. Trudno, pomyślał i wyszedł kierując się do swojego ulubionego miejsca nieopodal Zakazanego Lasu. Siedział tam przez jakiś czas aż usłyszał znajome, znienawidzone głosy. Znów ta banda niewyżytych emocjonalnie szczeniaków z Potter’em na czele idzie się na nim powyżywać. Miał tego serdecznie dość. Właściwie czego oni od samego początku chcieli? Lily? Dobrze, niech ją sobie wezmą! Jedyne czego teraz pragnął to spokoju. Niestety, kilka sekund później wisiał głową w dół, jakby ktoś trzymał go za kostkę. Nawet nie zauważył, kiedy pojawiło się tyle gapiów skandujących imię tej szumowiny. Kiedy już zaczynał tracić przytomność, ciemne niebo przecięła błyskawica uderzając w drzewo niedaleko nich. Wszyscy pobiegli do zamku z powodu deszczu, który z każdą sekundą zacinał coraz bardziej. Potter sprowadził go brutalnie na mokrą trawę, ale jeszcze nie zamierzał kończyć. Black założył mu na głowę jakąś torbę i mocno popchnął. Gdzieś szli, ale gdzie? Może umyślili sobie, że go zabiją? Jasne, czemu nie, przecież gorzej już nie będzie.
Severus nie miał pojęcia jak wielkie rozdarcie przeżywa idący za nimi chłopak, który właściwie nie zwracał niczyjej uwagi. Po prostu włóczył się za tymi najbardziej lubianymi, wierząc, że pewnego dnia naprawdę do nich dołączy. Mimo, że był przeciwny takiemu potraktowaniu Snape’a, milczał jak zwykle, bo nie chciał niczym podpaść. Od razu dostrzegł jak wspaniale bawią się jego „przyjaciele” prowadząc swojego wroga coraz głębiej w Zakazany Las. Co chwilę po lesie niosły się echem salwy śmiechu, gdy Ślizgon się potknął albo przewrócił. Kiedy w końcu doszli do nieco pochyłego zbocza, popchnęli go a on jak bezwładny kamień stoczył się w dół. Odeszli. Po prostu sobie poszli.
Runął w dół, przez sekundę spadał, grzmotnął w ziemię, zaczął się staczać i momentalnie stracił orientację. Toczył się, turlał aż poczuł jak z jego głowy spada torba a twarz kaleczą mu wystające z ziemi korzenie ogromnych drzew. I nagle się zatrzymał.
Oszołomiony i zdyszany leżał na plecach w błocie. Na pokaleczoną i ubłoconą twarz spadały mu zimne krople wody przebijające się przez wysokie korony drzew. Po jakimś czasie, gdy obraz mu się tak bardzo nie rozmazywał, spróbował wstać i aż krzyknął z bólu. Prawa ręka, było z nią coś nie tak. Gdy ból przeszedł w tępe pulsowanie, spróbował podnieść ją jeszcze raz. Ból powrócił natychmiast ze zdwojoną siłą. Był prawie pewny, że ręka jest złamana albo zwichnięta. Tak czy inaczej był poważnie uszkodzony i nie miał pojęcia jak daleko go wyprowadzili. Przejechał zdrową ręką wzdłuż bolącego miejsca i poczuł nienaturalnie ułożone względem siebie kości. Zwichnięcie. Zaklął w myślach. Spokojnie, tylko spokojnie. Głęboki wdech.
- Zabiję tych kretynów! – krzyknął. - Jeśli przeżyję – dodał ponuro i postanowił spróbować nastawić sobie ramię. Dobrze wiedział, że to bardzo niemądre, ale nie miał wyjścia. Bez dwóch sprawnych kończyn nie uda mu się wejść na górę. Nawet nie próbował szukać różdżki. Wiedział, że wypadła, kiedy wisiał głową w dół. Wyciągnął zdrową rękę najdalej jak mógł i wymacał kość ramieniową. Chwilę odpoczął, zacisnął zęby i mocno szarpnął.
Zemdlał z bólu. Zabolało go tak, że zobaczył gwiazdy i znów opadł na mokre liście. Gdy się obudził był cały spocony a na twarz ciągle spadały mu krople deszczu. Mimo, że był osłabiony i rozdygotany, szybko dotarło do niego, że nie jest sam. Ktoś nad nim klęczał i szeptał jego imię. Po chwili znów odpłynął.

~*~

Gdy się obudził zobaczył tylko biały sufit. Nieprędko zrozumiał, że znajduje się w skrzydle szpitalnym. Ręka już go nie bolała a pani Pomfrey zbliżała się szybko z porcją leków.
- Co się stało? – spytał nieprzytomnie a kobieta westchnęła.
- Pięknie się urządziłeś. Trzy dni nie mogłam cię dobudzić, chłopcze.
- Jak to? – wychrypiał i uniósł się nieco.
- Trzy dni temu, w nocy dotarła do mnie sowa z wiadomością, że jakiś uczeń w skrzydle szpitalnym potrzebuje mojej pomocy. Na jednym z łóżek leżałeś ty. Cały w błocie, z początkami hipotermii i do tego ze zwichniętą ręką. Naprawdę bardzo mnie ciekawi, co się stało.
Severus słuchał kobiety z żywym zainteresowaniem. Miał wrażenie, że to wszystko było tylko nierealnym snem.
Uprosił panią Pomfrey żeby mógł wyjść jeszcze dzisiaj. Pielęgniarka zgodziła się, ale bardzo niechętnie. Gdy tylko znalazł się w sowiarni, wyciągnął kawałek pergaminu, na którym było napisane „Pokój Życzeń, 19:00”, przywiązał liścik do nóżki brązowej sowy i szepnął – wiesz do kogo.
Odleciała a on zaczął się zastanawiać czy dobrze zrobił. Nieważne. Teraz i tak tego nie odkręci.

~*~

Punktualnie o 19:00 stał przed pustą ścianą na siódmym piętrze aż usłyszał niepewne kroki. Przymknął oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył ogromne drzwi i Petera Pettigrew. Spojrzał przybyszowi w oczy i pociągnął za zdobioną klamkę. W pomieszczeniu stały naprzeciwko siebie dwa fotele, jednak żaden nie usiadł.
- Dlaczego mnie uratowałeś? – spytał beznamiętnie Snape choć tak naprawdę gotowało się w nim z ciekawości.
- A powinienem dać ci zginąć? – odpowiedział pytaniem na pytanie i zbliżył się o parę kroków. – Od początku nie podobał mi się ten ich pomysł – mruknął opuszczając wzrok - ale bałem im się sprzeciwić. Jestem zwykłym tchórzem – wymamrotał, odwrócił się i zaczął zmierzać w stronę wyjścia.
Ślizgon poczuł jak coś w nim pękło. Zawsze wmawiał sobie, że sentymenty są dla słabych. Cóż, może po prostu jest słaby. Mimo wszystko Peter go nie zostawił. Uratował mu życie. Zatrzymał chłopaka i mocno przytulił.
- Dziękuję – szepnął Severus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

123 Lorem ipsum

Statystyka